Nie cichną kontrowersje wokół zwolnień grupowych, do jakich doszło niedawno w tyskiej fabryce Lear Corporation - informuje "Gazeta Wyborcza (Katowice)".
Wszystko wydarzyło się w zeszłym tygodniu, z czwartku na piątek. O drugiej w nocy, cztery godziny przed zakończeniem zmiany, kilkuset pracowników, głównie szwaczki, zwołano do zakładowej stołówki. Tam odebrano im nożyczki i wręczono natychmiastowe wypowiedzenia. Firma zadbała też o transport. Zwolnionych pracowników, pod eskortą ochroniarzy, zaprowadzono do dwóch czekających na parkingu autobusów i błyskawicznie rozwieziono do domów. - Potraktowano nas jak przestępców - skarżą się ludzie, którzy nie mogą pogodzić się z tym, co się stało.
Sprawa stała się tak głośna, że wczoraj przeciwko formie zwolnień w tyskim Learze oficjalnie zaprotestowała Śląska Rada Wojewódzka SLD w Katowicach.
Przedstawiciele Leara nie chcą rozmawiać o kulisach zwolnień grupowych. Joanna Sumara, kierownicza działu personalnego tyskiego Leara, poinformowała nas tylko, że firma przygotowuje w tej sprawie specjalne oświadczenie. Musi je jednak zaakceptować centrala firmy w USA, więc nie wiadomo, kiedy oświadczenie się ukaże.
Grzegorz Bąbacz, szef Sierpnia '80 w tyskim Learze, mówi tymczasem, że pracodawca chciał zadbać o bezpieczeństwo ludzi. - Chodziło o to, żeby odizolować zwolnionych pracowników od reszty. Niektórzy mieli pretensje, że dostali wypowiedzenia, choć nie chorowali, a zostawiono tych, którzy byli długo na L-4. Rzeczywiście, atmosfera była nerwowa - mówi Bąbacz i dodaje, że w postępowaniu pracodawcy nie widzi niczego złego.
Magdalena Skalmierska, rzeczniczka Okręgowego Inspektoratu Pracy w Katowicach mówi, że choć zachowanie tyskiej firmy może budzić kontrowersje, to Lear nie złamał jednak prawa.
Więcej w "Gazecie Wyborczej (Katowice)".
Wszystko wydarzyło się w zeszłym tygodniu, z czwartku na piątek. O drugiej w nocy, cztery godziny przed zakończeniem zmiany, kilkuset pracowników, głównie szwaczki, zwołano do zakładowej stołówki. Tam odebrano im nożyczki i wręczono natychmiastowe wypowiedzenia. Firma zadbała też o transport. Zwolnionych pracowników, pod eskortą ochroniarzy, zaprowadzono do dwóch czekających na parkingu autobusów i błyskawicznie rozwieziono do domów. - Potraktowano nas jak przestępców - skarżą się ludzie, którzy nie mogą pogodzić się z tym, co się stało.
Sprawa stała się tak głośna, że wczoraj przeciwko formie zwolnień w tyskim Learze oficjalnie zaprotestowała Śląska Rada Wojewódzka SLD w Katowicach.
Przedstawiciele Leara nie chcą rozmawiać o kulisach zwolnień grupowych. Joanna Sumara, kierownicza działu personalnego tyskiego Leara, poinformowała nas tylko, że firma przygotowuje w tej sprawie specjalne oświadczenie. Musi je jednak zaakceptować centrala firmy w USA, więc nie wiadomo, kiedy oświadczenie się ukaże.
Grzegorz Bąbacz, szef Sierpnia '80 w tyskim Learze, mówi tymczasem, że pracodawca chciał zadbać o bezpieczeństwo ludzi. - Chodziło o to, żeby odizolować zwolnionych pracowników od reszty. Niektórzy mieli pretensje, że dostali wypowiedzenia, choć nie chorowali, a zostawiono tych, którzy byli długo na L-4. Rzeczywiście, atmosfera była nerwowa - mówi Bąbacz i dodaje, że w postępowaniu pracodawcy nie widzi niczego złego.
Magdalena Skalmierska, rzeczniczka Okręgowego Inspektoratu Pracy w Katowicach mówi, że choć zachowanie tyskiej firmy może budzić kontrowersje, to Lear nie złamał jednak prawa.
Więcej w "Gazecie Wyborczej (Katowice)".